Jan Ptaszyn Wróblewski unikał definiowania jazzu, ale zapytany przeze mnie o co chodzi w jazzie odpowiedział, że przede wszystkim o to, by zrobić przyjemność - sobie lub komuś. Jazz dla Piotra Schmidta to…?
Wolność wyrażania siebie w swobodny sposób. Oczywiście samo słowo „jazz”, przede wszystkim związane jest z rytmiką, ale od tej rytmiki swingowej wiadomo, że się odchodzi przy każdej możliwej okazji łączenia jazzu z jakimkolwiek współczesnym gatunkiem muzycznym. Natomiast dla mnie osobiście największym walorem w jazzie jest właśnie wolność. Jazz jest tak pojemnym gatunkiem, że muzykę tę można traktować w dowolny, sobie właściwy sposób, biorąc pod uwagę też fakt, że jazz łączy się współcześnie z tak wieloma gatunkami muzycznymi, że to samo w sobie daje olbrzymią wolność interpretacji - muzyczną i ekspresyjną. Muzyka jazzowa i cała kultura z nią związana to też m.in. dowolność ubioru. Pamiętam, że jak byłem w szkole muzycznej, jako nastolatek, to był to dla mnie istotny czynnik determinujący moją przyszłość muzyczną – jeżeli poszedłbym po szkole muzycznej na studia klasyczne, to bym musiał się ubierać tak jak wszyscy inni zgodnie z ich konwencją, choć wiadomo, że np. Nigel Kennedy jest tutaj interesującym przykładem jej wyraźnego łamania. Ale wiedziałem, że jak pójdę na wydział jazzu, to jazz nie ma tak sztywnego kanonu dotyczących ubioru, zachowania na scenie, czy tego co się mówi do ludzi w trakcie koncertu. Jest to coś absolutnie pięknego. Z jazzem jest też tak, że czasami używa się określenia „muzyka improwizowana”, jako subtelne odróżnienie tej muzyki od jazzu, być może w poszukiwaniu jeszcze większej wolności. Wydaje mi się jednak, że granica tu jest bardzo płynna i niedefiniowalna. Oczywiście, sporo tej wolności jest również w niektórych innych gatunkach muzycznych. Ostatnio na targach Jazzahead w Bremie miałem przyjemność słuchać częściej na żywo Wojtka Pilichowskiego i jego Trio, i warto tutaj też zaznaczyć, że np. w takim funkującym graniu jest tak samo dużo swobody i improwizacji jak w typowym jazzie. Więc na pewno jazz nie ma patentu na wolność i wyrażanie siebie, ale na pewno jest jej bardzo charakterystycznym wyrazicielem.
A jaki jest polski jazz? Czy jest jakiś jego wzorzec?
Ciężko powiedzieć, bo też każdy indywidualny artysta czerpie wzorce częściowo z innych źródeł. Jedni są bardziej wpatrzeni w scenę amerykańską, która rozpoczęła całą tę przygodę i która była, jest i będzie najważniejszą, szczególnie z punktu widzenia tożsamości jazzu. Inni z kolei są wpatrzeni w scenę europejską. Tutaj możemy się odwoływać np. do sceny skandynawskiej, która jest najbardziej charakterystyczna w Europie. Ale można odwoływać się też do np. awangardowej sceny niemieckiej, która miała swoje 5 minut w historii w latach 60., 70. i 80. W tamtą stronę zerkał przecież często Tomasz Stańko współpracując z muzykami niemieckimi, ale też inspirował się mocno i współpracował z artystami skandynawskimi. Niektórzy ochoczo patrzą w rodzimą muzykę ludową, czego przykładem był Zbigniew Namysłowski. A jakby spojrzeć na Krzysztofa Komedę, to moim zdaniem, jest tam sporo cool jazzu, a więc pewnej specyficznej odmiany jazzu amerykańskiego, która zaistniała w latach 50. A zatem polski jazz jest różnorodny, bo definiują go różne źródła inspiracji. I nawet odnosząc się do niegdysiejszych zarzutów względem wydziału jazzu w Katowicach, najstarszego wydziału jazzu w Polsce i najbardziej znanego, że kształci rzekomo ludzi w podobny sposób, to bardzo łatwo dać tu kontrę pokazując kompletnie inaczej grających absolwentów tego wydziału. Zestawiając chociażby ze sobą Pawła Tomaszewskiego, Nikolę Kołodziejczyka, Marcina Wasilewskiego czy Wojciecha Niedzielę i Bogusia Kaczmara. Każdy z nich gra kompletnie inaczej, każdy inspirował się innymi wzorcami. I to jest super. Podsumowując, moim zdaniem nie ma czegoś takiego, jak jeden charakterystyczny polish jazz, a muzyka ta pełna jest charakterystycznych indywidualności, z których każdy gra i zachowuje się inaczej.
Czy mając takiego ojca, jakim był prof. Andrzej Schmidt, była w ogóle opcja, żebyś nie grał jazzu?
Opcja była, jak najbardziej. Zwłaszcza, że mam starszego brata i młodszą siostrę, i nikt z nich w muzykę nie poszedł. Mój brat jest anglistą, wiele lat mieszkał w Londynie. Moja siostra skończyła studia społeczno-prawnicze z orientacją na Bliski Wschód i od wielu lat tam pomieszkuje. A zatem jak najbardziej była taka możliwość. Ja po prostu z mojego rodzeństwa byłem najzdolniejszy, stąd chyba ta muzyka najbardziej mnie wciągnęła.
Doprecyzujmy: najzdolniejszy muzycznie…
Tak, muzycznie (śmiech). Brat ma większe zdolności lingwistyczne, humanistyczne. Siostra w sumie też,chyba 4 języki obce zna elegancko. A ja poza angielskim najlepiej opanowałem ostatecznie język muzyki.
Ale nie od razu był to język trąbki…
Trąbka to mój drugi wybór w tym sensie, że I stopień szkoły muzycznej zrobiłem na fortepianie, a na II stopień chciałem iść na saksofon. Natomiast dostałem do wyboru fagot albo trąbkę. Nie za bardzo wiedziałem, co można grać na fagocie, poza graniem w orkiestrze symfonicznej, to zdecydowałem się na trąbkę. Choć nie byłem absolutnie do niej przekonany i to trwało tak z 8 lat. Nawet jak byłem na studiach, to jeszcze żałowałem, że nie gram na saksofonie. Dopiero po kolejnych kilku latach stwierdziłem, że jednak trąbka to był lepszy wybór i cieszę się, że ostatecznie jestem trębaczem. Natomiast sentyment do saksofonu pozostał i objawiał się m.in. w dwupłytowym albumie „Saxesful” vol. I z 2018 roku i vol. II z 2021 roku.
A twoja pierwsza klisza, wspomnienie, związane z jazzem? Masz takie?
Pamiętam koncert B.B. Kinga,rodzice mnie zabrali, jak miałem chyba 4 lata. Było to dla mnie bardzo traumatyczne przeżycie, dlatego chyba zapamiętałem. Było tak głośno, że zatykałem sobie uszy przez cały koncert, bo nie mogłem wytrzymaćtej głośności. Pamiętam, jak B.B. King siedział na takim krześle barowym, już był mocno starczym, siwym panem. Natomiast z pierwszych rzeczy, których sam świadomie słuchałem około 12-13 roku życia, to na pewno był Bobby McFerrin, płyta „Bang! Zoom”, czy „Koncerty brandenburskie” Jana Sebastiana Bacha oraz inna płyta ze składanką jego największych hitów. Oczywiście był też szybko i świadomie słuchany przeze mnie Miles Davis, po którego sięgnąłem w okolicach 13-14 roku życia. Ogólnie, tata puszczał bardzo dużo jazzu i klasyki, bo choć zasłynął przede wszystkim jako historyk jazzu, to nie gorzej znał się na historii muzyki poważnej, klasycznej. Mama była po dyrygenturze chóralnej… stąd też leciało sporo klasyki w domu. Ale tym, co puszczali rodzice, ja się nie interesowałem jako dzieciak, to brzmiało gdzieś w tle, a ja się biernie osłuchiwałem. Dopiero po latach, jak sobie puszczałem Franka Sinatrę, czy Ellę Fitzgerald to uświadamiałem sobie, że już to dobrze znam ze słyszenia.
Czy rewolucja w jazzie na skalę tej, która dokonała się w latach 50. i 60. XX wieku, jest jeszcze możliwa?
W tej chwili już chyba nie. Mamy natłok informacyjny, wszystkiego wszędzie jest dużo, możemy w każdej chwili posłuchać dowolnej płyty, zobaczyć dowolny koncert. To widać też po studentach, którzy zdają na studia. Lubią jazz, ale nie potrafią za bardzo wymienić artystów, składów, zespołów. Oni po prostu słuchają muzyki z YouTube albo ze Spotify, gdzie często nie jest podany pełny skład, tylko nazwa zespołu. Tego wszystkiego jest tak dużo i jest to tak różnorodne, że ciężko wyłowić z tego absolutnie nowe prądy, czy tym bardziej wypromować porządnie jakąś nową stylistykę. Oczywiście, pewne wytwórnie płytowe typu ECM wciąż mają dużą siłę promocji i przekazu, kształtując świadomość ludzi na całym świecie, ale muzyka jest niesamowicie zróżnicowana i moim zdaniem ciężko skupić się na jakiś konkretnych zespołach, tak jak to było w latach 50., 60. Wtedy, żeby wydać płytę trzeba było przekonać do siebie włodarzy wytwórni płytowych. I te większe wytwórnie płytowe miały niemalże monopol na kształtowanie świadomości muzycznej fanów jazzu, czy w ogóle fanów jakiejś konkretnej muzyki. I ci ludzie z automatu stawali tymi gwiazdami. W tamtych czasach było możliwe, że 22-letni Herbie Hancock wydał album „Takin’ Off” z przebojowym utworem „Watermelon Man” i zarobił na tym tak duże pieniądze, że kupił sobie za nie nowego Forda Mustanga, który wówczas był jednym z symboli amerykańskiego stylu życia lat 60. Dzisiaj każdy może, nawet własnym sumptem, wydać album, w efekcie mamy ich setki rocznie w samej Polsce, a co dopiero na świecie. Skutek jest taki, że zauważalność tych albumów jest bardzo rozwodniona. Nawet jeśli na ktoś zaprezentuje coś rewolucyjnego, to jest duża szansa, że zostanie to niezauważone i nie redefiniuje danej stylistyki w masowy sposób. Tym bardziej dzisiaj warto skupić się na konkretnych zespołach a nie na całych prądach, bo ich za bardzo nie ma. Ostatnia wielka rewolucja była w latach 80-tych, gdzie łączono jazz z hip-hopem. I w zasadzie od tego czasu i od lat 90-tych, gdzie jeszcze dopieszczono te połączenia wraz z różnymi innymistylami, typu R&B, to nic nowego zasadniczo się nie wydarzyło, co by miało globalny wpływ na innych artystów. Mamy już w zasadzie za sobą wszelkie możliwe połączenia muzyki jazzowej z różnymi innymi stylami i gatunkami. Teraz pozostaje nam jedynie zabawa w detale, ale te detale bywają fascynujące… Każdy artysta jest inny i wnosi coś ciekawego swoją interpretacją jazzu, czy innych gatunków, coś, co jest często bardzo wartościowe. To, że nie ma globalnych zmian na miarę tych z lat 50. i 60. nie zmienia faktu, że wciąż ukazuje się bardzo dużo świetnej muzyki. Warto jej słuchać, bo diabeł tkwi w szczegółach, a one są najbardziej fascynujące.
A jakie zmiany chciałbyś zaimplementować do swojej twórczości? W którą stronę zmierza Piotr Schmidt?
Od jakiegoś czasu skupiam się bardziej na jazzie akustycznym, bo miałem przecież okreswiększej intensywności zespołu Schmidt Electric i współpracy z artystami hip-hopowymi takimi jak Ten Typ Mes, czy Miuosh. Myślę, że łączenie jazzu z hip-hopem, z drum’n’bassowymi bitami to ciekawa rzecz, do której chciałbym w przyszłości wrócić z jakąś większą pompą i świeżym podejściem. Póki co, jest jeszcze sporo ciekawych rzeczy w jazzie akustycznym, które chcę zrealizować, zwłaszcza,że na tapecie mam płyty, które częściowo są nagrane, a częściowo są już w konkretnym planie do nagrania i trzeba będzie je kiedyś wydać. W tej chwili skupiamy się na koncertach z programem „Młynarski. Bynajmniej.” Czasem także w wersji orkiestrowej z aranżacjami Krzysztofa Herdzina i Sabiny Meck, więc to też dla mnie jest nowość i pewien bardzo interesujący etap. Ogólnie jeśli chodzi o moje preferencje wykonawcze to mam wrażenie, że czasem nadmiar konkretnej skonkretyzowanej aranżacji i rozbudowany zespół wykonawczy zabija momenty kreatywności i spontaniczności, a zatem wolności w muzyce, które są charakterystyczne dla mniejszych zespołów jazzowych, więc też nie lubię przesadzać z ilością osób na scenie. W przyszłości zatem będę dążyć do grania głównie w mniejszych składach dających więcej przestrzeni i wolności, zostawiając sobie większe projekty tylko jako wydarzenia wyjątkowe i specjalne.
(Rozmawiał Michał Dybaczewski)