Fot. Henryk Janusz
Powrót

„Melancholia to mój kierunek, który robi wrażenie na słuchaczach”. Wywiad z Tomaszem Kudykiem

Michał Dybaczewski: Wyrosłeś w jazzowym domu. Pamiętasz pierwszy motyw, melodię jazzową, która zakodowała Ci się w głowie?

Tomasz Kudyk: Wszystko działo się pod wpływem taty i jego kolegów z Jazz Band Ball Orchestra. Mieli ogromne kolekcje płyt winylowych, które przegrywałem na kasety. Sporo ciekawych płyt miał saksofonista Jacek Mazur – miał też fajną wieżę Sony, więc dużo nagrań zgrałem właśnie od niego. Byłem tym tak zafascynowany, że na maszynie do pisania robiłem własne okładki do tych kaset. Pierwsze nagrania, które pamiętam, to big band Woody’ego Hermana, Gene Krupa czy Count Basie. Tata miał w domu trochę tych płyt analogowych – głównie trębaczy: Fats Navarro, Clifford Brown i jego kwintet z Maxem Roachem. Moja fascynacja jazzem zaczęła się pod koniec szkoły podstawowej, a kiedy poszedłem do liceum muzycznego na Basztową, grę na trąbce traktowałem już bardzo poważnie. Tu anegdota: miałem plecak ze stelażem, do którego pakowałem duży magnetofon Sony, brałem trąbkę i jechałem do szkoły. Tam, razem z moim kolegą puzonistą Łukaszem Hodorem, stawialiśmy magnetofon na stole, puszczaliśmy edukacyjne kasety Aebersolda i ćwiczyliśmy jazz. Historia zatoczyła koło, bo teraz – oprócz Akademii Muzycznej – uczę także w tym liceum. Minęło 30 lat, a ja wciąż tam ćwiczę jazz.

Tata-Jan Kudyk był surowym nauczycielem?

Dawał mi wolną rękę, choć bywał krytyczny, czasem ostry. Dziś myślę, że mógł mieć więcej dystansu, ale ja też miałem ambicję, żeby mu coś udowodnić. Ostatecznie wyszło mi to na dobre – tata wyzwolił we mnie chęć, by mu dorównać, a nawet go prześcignąć. I choć nie zawsze było kolorowo, ten zapał pozostał we mnie na zawsze. Będę powtarzał, że jedyną drogą do celu jest praca, motywacja i determinacja. Inaczej się nie da. Oczywiście talent pomaga, ale bez ciężkiej pracy efektu nie będzie.

Czy tata był Twoim pierwszym muzycznym wzorem jako trębacz?

Na początku – tak. Tata imponował mi i zawsze będę podkreślał, że był świetnym trębaczem w nurcie jazzu tradycyjnego, jednym z jego ojców założycieli w Polsce. On i Henryk Majewski byli jednymi z pierwszych, którzy w latach 60. zaczęli grać u nas tę muzykę. Ja jednak poszedłem zdecydowanie w stronę hard bopu, bebopu i cool jazzu, więc siłą rzeczy moimi mistrzami zostali Miles Davis, Freddie Hubbard, Wynton Marsalis. Jestem klasycznie wykształconym trębaczem po Akademii Muzycznej, więc literaturę trąbkową mam dobrze opanowaną, a Marsalis, gdy był młody, nagrał wszystkie najważniejsze pozycje i zrobił to genialnie. Słucham też dużo współczesnej muzyki, czego echa słychać w moich kompozycjach. Był czas, gdy fascynowała mnie muzyka popowo-soulowa lat 80., bo wtedy dorastałem. Madonna, Michael Jackson, Queen zostawili we mnie jakiś ślad, i myślę, że podświadomie czerpię z tego źródła – w melodyce i frazie.

Nie myślałeś o projekcie nawiązującym do spuścizny taty? Jazz tradycyjny to gatunek wymierający – może warto byłoby go reanimować?

Poruszyłeś ciekawy temat, na który niedawno uwagę zwrócił także dziennikarz Andrzej Winiszewski z Zielonej Góry. Po ukazaniu "Sorrow" zapytał mnie, czy nie chciałbym reaktywować zespołu taty, czyli zorganizować składu pod nazwą Jazz Band Ball Orchestra. Rozmawiał o tym nawet z ludźmi z naszej branży i oni byli za tym, że to ja powinienem to zrobić. Ale prawda jest taka, że częścią mojego życia jest New Bone. Kocham jazzową tradycję, cenię to, co robił ojciec, ćwiczę standardy – bo z nich wyrasta cała reszta – ale pozostanę wierny własnej muzyce.

I jako New Bone wydałeś kilka miesięcy temu album "Sorrow". Kiedy usłyszałem utwór nr 4 z tej płyty – "To My Brother with Love" – pomyślałem: ciekawa wariacja na temat słynnej "Kołysanki Rosemary" Krzysztofa Komedy.

To, że usłyszałeś echa Komedy jest dla mnie bardzo cenne. Kompozycja powstała w dramatycznych okolicznościach, które zapamiętam na zawsze. 28 października 2024 r. graliśmy koncert w Mazowieckim Instytucie Kultury, kilka tygodni po pogrzebie mojego brata. Wtedy, z Dominikiem Wanią, zagraliśmy ten utwór po raz pierwszy. Miałem zapisane tylko funkcje harmoniczne – nawet nie miałem melodii. A jednak bardzo dobrze to wyszło. Po koncercie Maciek Adamczak napisał do mnie, że było czuć, iż gram dla brata.

Nowa płyta powstała w innym składzie, bo miejsce Bartka Prucnala za saksofonem zajął Marcin Konieczkowicz.

Zmiany są czasem potrzebne. Marcin świetnie wpasował się w zespół, gra zupełnie inaczej niż Bartek – inspirująco i kreatywnie, co wydaje mi się, że słychać. Cenię sobie relacje – w New Bone naprawdę się lubimy. Nawet podczas trasy, jadąc busem, żartujemy z codziennych rzeczy, pijemy kawę na stacji i po prostu fajnie spędzamy razem czas.

Sebastian Chosiński z Esensja.pl wyliczył, że płyty wydajesz średnio co pięć lat. Czyli kolejna – w 2030 roku?

Dobrze, że Sebastian to napisał – zmotywował mnie, żeby kolejny album nagrać szybciej. Choć w zespole są różne zdania na ten temat. Dominik Wania uważa, że nie warto nagrywać na siłę, że czasem lepiej poczekać. No ale tym pięciu lat tym razem czekać nie zamierzam. Myślę, że kolejny album ukaże się za trzy lata, tym bardziej, że "Sorrow" został dobrze przyjęty przez słuchaczy i krytyków. Tomasz Tłuczkiewicz napisał, że to klasa światowa – takie słowa budują, dają poczucie, że zrobiło się coś wartościowego. Wydanie płyty to niesamowite przeżycie – dostajesz ogromnego kopa, widzisz, że coś się dzieje, po prostu nowe życie. Czuję jednak niedosyt artystyczny, bo w moim subiektywnym odczuciu, w niektórych momentach nie zagrałem tak, jakbym chciał. To dowód na to, że nadal się rozwijam.

Zanim pojawi się nowa płyta, "Sorrow" ukaże się na winylu…

Tak, na początku lipca. To będzie limitowana edycja – 300 egzemplarzy. Ludzie pytają o winyle na koncertach. I choć są droższe od CD, to postrzega się je jako coś prestiżowego.

Widać u Ciebie entuzjazm. Poprzednia płyta "Longing" wyszła w czasie pandemii, co pewnie ostudziło emocje…

Paradoksalnie, na początku pandemii miałem satysfakcję – media nas wspierały, udzieliłem kilku wywiadów, płyta była grana w radiu, a głosy krytyków pozytywne. Nie było więc tak źle. Ale po pandemii przeszedłem poważny kryzys psychiczny. Zmieniły się moje priorytety. Z tego powodu albumem "Sorrow" cieszę się mniej niż "Longing". Może też dlatego, że tuż przed jej nagraniem zmarł mój brat. Maciek Adamczak uważa jednak, że na ostatniej płycie gramy lepiej – mądrzej, spokojniej. Jest więcej dialogu, refleksji, mniej porywczości.

Zbliżacie się do brzmienia ECM…

Miło to słyszeć, bo ECM jest dla mnie wzorem brzmieniowym. Ale nic tu nie było zaplanowane – wszystko wyszło spontanicznie. Tak samo, jak tytuł płyty, który pierwotnie  miał być inny – "Super Bone". Chciałem w ten sposób nawiązać do "Super Blue" Freddiego Hubbarda i stworzyć album z optymistycznym przesłaniem. Tyle że ten tytułowy utwór nie powstał, powstał natomiast "Sorrow", stając się szyldem całego albumu. Bo ja jestem człowiekiem melancholijnym, refleksyjnym, który ma problem z przemijaniem, z pogodzeniem się, że wszystko się kończy, że ludzie odchodzą, że nastąpiła zmiana pokolenia. Przeżywam emocjonalne rozterki, mam określoną wrażliwość wyrażaną w muzyce, która dzięki Bogu nie zostaje w próżni, ale trafia do odbiorców. A wracając do tytułu, to koniec końców bardzo się cieszę, że skończyło się na smutku, bo jest to stan adekwatny do tego, co ostatnio przeżyłem w życiu. Poza tym, melancholia to mój kierunek, dobry kierunek, który robi wrażenie na słuchaczach.

"Longing" – tęsknota, "Sorrow" – smutek. Będzie trzecia część melancholijnego tryptyku?

Myślałem, jak mogłaby się nazywać kolejna płyta. Przyszło mi do głowy jedno słowo: „Hope”. Ale taką płytę nagrał już wcześniej Piotr Wojtasik, więc odpada.